Jasne, że je kochałem... Elizabeth miała być najrozsądniejszą lisicą, jaka stąpała kiedykolwiek po ziemi. Piękna, mądra, niesanowicie inteligentna i... no właśnie. Miała być twardym, typowym lisem. Po ojcu. Nie pozwolić nikomu nadmuchać sobie w kaszę. Silna i niezależna zarówno fizycznie jak i psychicznie. To jest właśnie Lizzie.
A teraz nie wiadomo, czy w ogóle wyjdzie na ten świat.. Znaczy.. Wyjść wyjdzie. Tylko pytanie czy żywa... DOŚĆ, ACE DO CHOLERY, PRZESTAŃ. Ona żyje. Trzysta procent.
Oszukiwałem sam siebie.
Na zewnątrz nie uwalniały się żadne moje emocje. Przecież jestem lisem. Ja nie noszę swoich obaw i uczuć jako szatę wierzchnią...
Swoim miarowym oddechem uspokoiłem Chalize.
- Ty kiedyś coś mówiłaś o tym jak byłaś nazywana, nie? - mruknąłem
- Ta..
- I jak na ciebie wołali? - zapytałem zamykając oczy.
- Harda. - czuć było, że się uśmiechnęła.
- Eee tam. Nie lubię tak na ciebie mówić, mała. To jakoś mało pieszczotliwe. - fuknąłem
Chaliiii?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Pamiętaj, aby nie spamić bez sensu w komentarzach. Wszelkie propozycje wymian, reklamowanie blogów w miejscach do tego nieprzeznaczonych i celowe pisanie bez ładu i składu będzie karane usunięciem komentarza. Pamiętaj o zasadach gramatyki i ortografii.