Byłam taka radosna! Aż trudno było uwierzyć, że w tej chwili ktoś na świecie może się smucić lub nie czuć tego pozytywnego nastroju którym wręcz emanowałam. W końcu dzień ślubu jest ponoć najszczęśliwszym dniem w życiu!
- Wszystko dopięte na ostatni guzik! - uśmiechnęłam się, rzucając ciepłe spojrzenie
w stronę Brooke'a. Czułam, że ze swojej radości mogłabym wręcz latać nad kłębiastymi chmurami!
- A jakie mamy plany na przyszłość? - zapytał się samiec równie szczęśliwy.
- Hmm... Na razie skupmy się na tym co jest obecnie! - odpowiedziałam, wiedząc, że rozmyślanie nad przyszłością w takim momencie nie jest wskazane.
Po kilku minutach rozdzieliliśmy się, Brooke miał być już przed improwizowanym 'ołtarzem', a ja według zwyczaju powinnam dopiero podczas uroczystości tam dojść.
- Według zwyczaju powinnam mieć na sobie - przypomniała mi się pewna zasada. - coś starego,
coś nowego, coś pożyczonego i coś niebieskiego... - ku mojemu zadowoleniu miałam na sobie wszystkie wskazane elementy. Podczas tego zajęcia, udało się mi dojść do Pelikara który zgodził się się odprowadzić do 'ołtarza'.
- Witam szanowną damę! - ukłonił się lekko na mój widok i jakby czekając na ten moment usłyszałam dzwony, to znaczy z ludzkiego radia które posiadał jakiś członek sfory.
Ceremonia się zaczęła.
- To idziemy! - powiedziałam do siebie. Prowizoryczne drzwi otworzyły się i do moich uszu dotarła znana melodia, charakterystyczna dla ślubu. Przeszliśmy przez próg i ruszyliśmy po zielonym dywanie z miękkiej trawy. Rozejrzałam się, goście patrzyli się na mnie uśmiechnięci, a ja poczułam jak robi się mi ciepło na sercu. Pomiędzy nieznanymi mi członkami stada przewijały się znane pyski, w pewnym momencie poczułam jak powoli opadają na mnie płatki kwiatów, pewnie tych samych które widziały jak Brooke mi się oświadcza... Pomyśleć, że jeszcze niedawno nie zdawaliśmy sobie sprawy o istnieniu przyszłej drugiej połówki! A kiedyś myślałam, że nigdy nie poczuję tej sławnej miłości na sobie...
Powoli i dostojnie podeszłam z Pelikarem w stronę podwyższenia, ten ważny moment się zbliżał... Poczułam przyjemny dreszczyk na plecach...
Brooke podszedł w stronę schodka i lekko ukłonił się, a czarny lis skinął głową z zakłopotaniem. Nabrałam powietrza i postawiłam swoje łapki w wyznaczonym miejscu, już znajdowałam się na platformie z wielkiego płaskiego głazu. Mogłam z niego dokładniej się przyjrzeć całej 'sali',
która była praktycznie cała (łącznie z gośćmi) pokryta kwiatami i ich płatkami. Wszędzie unosił się piękny zapach róży, jaśminu i kilku innych przyjemnie pachnących roślin. Uśmiechnęłam się już kolejny raz tego wspaniałego dnia i odwróciłam głowę w stronę równolegle stojącego Brooke'a.
Harp najwyraźniej pierwszy raz udzielał ślubu, więc po prostu czytał wszystko co normalnie powinno być wyrecytowane z pamięci. W sumie to nawet nie jestem pewna o co chodziło,
ponieważ wpatrywałam się w błyszczące maślane oczy mojego partnera i można powiedzieć,
że zapadłam w coś w rodzaju transu, po chwili jednak obudziły mnie słowa:
- Czy chcecie dobrowolnie i bez żadnego przymusu zawrzeć związek małżeński?
- Chcemy. - odpowiedzieliśmy zgodnie.
- Czy chcecie wytrwać w tym związku w zdrowiu i w chorobie, w dobrej i złej doli, aż do końca życia?
- Chcemy.
Odetchnęłam z ulgą, nie popełniłam na razie żadnej gafy, teraz najtrudniejsze zadanie...
- A teraz poznajmy treść przysiąg małżeńskich! - powiedział Harp, na chwile nie patrząc do tekstu.
- Ja Brooke, biorę ciebie Lorianno za żonę i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to, że nigdy cię nie opuszczę aż do śmierci.
Po chwili powtórzyłam te słowa ( oczywiście zamieniając imiona) i poczułam, że już chyba nic nie powinno pójść źle. Usłyszałam jak ktoś przynosi pudełko w którym znajdowały się obróżki.
Moje serce zdecydowanie mocniej zabiło, związek małżeński wystarczyło jeszcze tylko zapieczętować.
- Więc zgadzacie się zostać mężem i żoną? - wyczułam jak spojrzenia wszystkich obecnych wręcz świdrują nas z niecierpliwości.
- Tak! - prawie krzyknęliśmy. Włożyłam obróżkę na szyję i posłałam piękny promienny uśmiech
w stronę mojego męża.
- Możesz pocałować swoją żonę. - rzekł Harpagon do Brooke'a, nie musiałam długo czekać by nie poczuć jak nasze pyszczki się łączą. Po sali przebiegły gromkie wiwaty.
*
Wszyscy spojrzeli się na nas zdziwieni, cóż w końcu nikt oprócz nas nie wiedział o ścieżce śmierci
i o tańcu którego byliśmy zmuszeni się nauczyć. Jeszcze niedawno konieczność - dziś przyjemność, tak chodzi tutaj o walc... W sumie to śmiesznie było patrzeć na zdziwione miny gości,
kiedy zobaczyli jak podnosimy się na tylne łapy i przy taktach wybranej przez nas nuty zaczynamy lekko sunąć po przygotowanym specjalnie parkiecie. Po chwili zdumienie wymalowane na pyskach lisów ochłonęło i ustąpiło miejsca podziwowi, ten czy tamten zaprosił swoją partnerkę do tańca
i spróbował naśladować nasze ruchy.
Odstaw, dostaw, odstaw, dostaw. Raz, dwa, trzy. I od początku.
- Brooke, kocham cię, wiesz? - zadałam retoryczne pytanie i spojrzałam się w oczy partnera,
w których jak w lustrze odbijała się szczera miłość.
- Ja ciebie bardziej... - mruknął mi do ucha.
- Nie, ja ciebie bardziej! - udałam lekko obrażoną.
- Wiesz co to oznacza? - samiec zrobił tajemniczą minę, a przytaknęłam by mówił dalej. - Ktoś z nas jest kłamcą! - rzucił żartobliwym tonem. Zaśmiałam się cicho i przystanęłam obok bufetu, który miał iście szeroką gamę smaków: od słodkowodnej ryby, przez sarnę, do owoców leśnych i wiele więcej smakowitych kąsków które były niebem dla podniebienia. Wiedziałam, że przydałoby się posłać pozdrowienia gościom którzy postanowili przynieść swoje jedzenie na wesele. Dyskretnie zabrałam
z misy trochę soczystego mięsa szaraka i korzystając z tego, że cała uwaga skupiła się na moim partnerze który był zmuszony jakoś tłumaczyć kroki do tańca, wepchnęłam jedzenie do pyszczka,
cóż panna młoda też bywa na weselach głodna!
Brooke? <3 Pobiłam!