Po zjedzeniu sytego posiłku, złożonego ze świeżej, dokładnie rozdzielonej na pół sarniej padliny, razem z Silvierą zdecydowaliśmy się na krótki spacer po lesie. Miał on zarówno dostarczyć nam przyjemności ze zwiedzania nowych miejsc, jak i pomóc w zapoznaniu się z całkowicie obcym terenem.
Nasze miarowe kroki idealnie komponowały się z delikatnym szumem ciepłego, wiosennego zefiru, tym samym tworząc muzykę natury, której przyjemne dla ucha nuty przerywały panującą dookoła ciszę. Rozbujane przez siłę wcześniej wspomnianego wiatru drzewa szumiały przeciągle, dodając melodii całkowicie niepowtarzalny charakter. Westchnąłem, czując unoszący się w powietrzu zapach polnych kwiatów. Niezaprzeczalnie zbliżaliśmy się do ukrytej w środku lasu polany, idealnie zakamuflowanej przez wnoszące się ku niebu korony wiekowych dębów.
- Tak więc powiedz mi, Silv… - zacząłem, jednak po chwili słowa zastygły mi w gardle. Natychmiast zatrzymałem się, jednocześnie za pomocą przedniej łapy powstrzymując towarzyszkę przed dalszym marszem. Niewątpliwie, wśród wspaniałego zapachu kojarzącego mi się z dzieciństwem, doszukałem się delikatnej, całkowicie niepasującej do otaczającej mnie scenerii. Obrzydliwy, nieprzyjemny dla nosa odór krwi, lisiego moczu oraz śmierci. – Czujesz to? – wyszeptałem.
Samica namiętnie wciągnęła powietrze nosem, przybierając przy tym zamyślony wyraz pyska. Po chwili jej usta wykrzywił grymas pełen obrzydzenia. Lisica parsknęła, potrząsając przy tym łebkiem.
- Śmierć… - wyszeptała jedynie. Jej mięśnie w mgnieniu oka napięły się, przygotowując właścicielkę do nagłej ucieczki.
- Powinniśmy jak najszybciej stąd pójść – oznajmiłem.
Niestety, moje ostrzeżenie na nic się zdało, gdyż ledwie kilka sekund później zza krzaków dzikiej róży wyskoczył ogromny, widocznie negatywnie nastawiony lis. Był to dwukrotnie ode mnie większy samiec, którego umięśnione ciało pokrywała krótka, widocznie szorstka sierść. Jej matowy kolor był słabą parodią typowej dla lisów rudej czerwieni. Z rozwartej, pełnej ostrych jak brzytwa kłów szczęki nieprzerwanie kapała biała pana. Przysłonięte mgłą, brązowe oczy nierozumne utkwione były w Silvierze. Same spojrzenie lisa wyrażało więcej niż tysiąc słów – na pierwszy rzut oka oznajmić mogłem, iż zwierzę zastanawia się jedynie nad tym która z części ciała mojej towarzyszki najlepiej komponować się będzie wśród usmarowanych świeżą krwią traw.
Czyżby wścieklizna?
Jest to chyba najprawdopodobniejsza opcja. To właśnie ona najlepiej tłumaczyłaby wzrok, którym szatkował nas samiec. Z łapą na sercu przysiągłbym, iż nigdy nie widziałem tak wielkiej żądzy mordu w niczyjich oczach.
- Wiejemy – oznajmiłem szeptem, nie spuszczając spojrzenia z sylwetki lisa. – W trakcie polowania zauważyłem, że jesteś – co prawda nie znacznie – jednak szybsza ode mnie. Postarają się dotrzeć do mojej jaskini. Niestety nie zdążyłem jeszcze uporządkować wszystkich rzeczy, które przytaszczyłem tu ze sobą, jednak przy odrobinie szczęścia powinnaś dość sprawnie znaleźć leżące przy legowisku podłużne naczynie zrobione z przetopionego piasku. Weź je, uważając, żeby przypadkowo nie wbić sobie w skórę wyjątkowo ostrej końcówki. Musisz przynieść mi je jak najszybciej. Ja w tym czasie postaram się odwrócić uwagę przeciwnika.
Silviera stała przez chwilę, całkowicie sparaliżowana. Po chwili jednak jej ciało ponownie zaczęło słuchać właścicielki, która od razu skoczyła w kierunku naszych nur, pokonując dystans z niesamowitą szybkością. Wtedy właśnie zostałem sam na sam z dwukrotnie większym, prawdopodobnie zarażonym wścieklizną lisem. Zamarłem, czując adrenalinę krążącą w moich żyłach.
Samiec niespodziewanie skoczył w moim kierunku, widocznie jako cel stawiając sobie zatopienie kłów w mym ciele. Jego ataki były całkowicie napędzane przez chorą chęć mordu. Z powodu tych dwóch czynników ruchy zwierzęcia były szybkie i gwałtowne, a za razem – ku nieszczęściu napastnika – wyjątkowo nieprecyzyjne. Co większa, wyprowadzane z pełną siłą ataki szybko męczyły lisa, który zaślepiony chorobą nie potrafił zachować „energii na czarną godzinę”.
Zdecydowałem się na strategię, której często używałem ze czasu swoich szczenięcych lat. Wykorzystując swą smukłą budowę ciała oraz dość szybki czas reakcji unikałem poszczególnych ciosów samca, jednocześnie starając się zużywać na to jak najmniejszą ilość energii. Taki stan utrzymywałem możliwie jak najdłużej, aby jak najbardziej zmęczyć przeciwnika oraz kupić Silvierze dużą ilość czasu na dostarczenie mi prototypu nowej maszyny – mechanizmu wstrzykującego różnego rodzaju płyny wewnątrz ciała zwierzęcia – wypełnionej cieczą mającą charakter łagodzący agresje oraz otumaniający. Po upływie dłuższej chwili siła oraz częstotliwość ciosów samca widocznie zmalała. Dodatkowo jego ciało wydawało się wyjątkowo zmęczone, pozbawione energii, a czas reakcji na bodźce zewnętrzne wydłużył się o ponad półtorej sekundy, co dawało mi dość dużą przewagę podczas bezpośredniego starcia. Niespodziewanie usłyszałem dochodzące z daleka krzyki znajomej mi lisicy.
- Mam to! Znalazłam! – wykrzykiwała zadowolona Silviera. – Znalazłam przetopiony piasek z kolorową wodą w środku! Gdzie jesteś, Levi?!
W momencie, gdy moje myśli rozproszyło wołanie towarzyszki, monstrum wykorzystało mą nieuwagę. Ciężkie ciało potwora przygniotło mnie do ziemi, uniemożliwiając jakiekolwiek ruchy, które umożliwiłyby ucieczkę. Ostre zębiska niebezpiecznie zbliżały się w kierunku aorty.
- Tu! Tu jestem! Do cholery jasnej, tu! – wykrzykiwałem dławiącym się głosem. – Musisz szybko przybiec tutaj, wbić końcówkę w tego potwora i wpompować płyn pod jego skórę, najlepiej w okolicach mięśni! – więcej nie potrafiłem wykrztusić, gdyż wielkie łapsko lisa przygniotło moje gardło. Jedyne, co udało mi się siebie wydobyć, był głuchy, przeciągły bulgot.
Przymknąłem oczy, gotowy odejść z tego świata jako niespełniony życiowo bohater. Poczułem uścisk żalu, gdy w przeciągu milisekund przez moją głowę przeleciały miliony wspomnień. Czy to właśnie tak wygląda przedśmiertne przelatywanie życia przed oczami? Jeśli tak, z rozczarowaniem stwierdzić muszę, iż moje było wyjątkowo nudne.
W momencie, gdy paszczę samca od mojego gardła dzieliły zaledwie centymetry, poczułem, jak ciało napastnika rozluźnia się. Po chwili lis opadł bezwładnie na ziemię. Całkowicie zszokowany leżałem w bezruchu, nie potrafiąc pojąć myślami co właśnie miało miejsce. Wszystko rozumiałem, gdy roześmiany pysk Silviery wyłonił się zza kupy nieruchomego rudego fura. Łapa lisicy opanowanym ruchem wyjęła pusty mechanizm z prawego uda usiłującego zabić mnie stworzenia.
- A jednak, udało się – powiedziałem z niedowierzaniem, powoli podnosząc się do pozycji stojącej. – Nie mogę uwierzyć w to, że jeszcze żyję… młoda, mam u ciebie wielki dług wdzięczności.
Samica machnęła jedynie łapą, przybierając skromny wyraz pyska. Ja tymczasem podszedłem do otumanionego lisa.
- Nie możemy zabić go za pomocą paszczy – zauważyłem. – Prawdopodobnie choruje na coś, czym można się nabawić przez kontakt z jego krwią.
- W takim razie jak to zrobimy? – zapytała Silviera.
- Najłatwiej byłoby użyć jakiejś broni białej, jednak ja nie jestem w posiadaniu takowej… - mruknąłem. – Najrozsądniej będzie wrzucić go do nieodwiedzanego przez inne wilki zbiornika wodnego. Nie ma możliwości, żeby stwór odzyskał przytomność przed tym, jak umrze z powodu niedotlenienia mózgu.
Silviera?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Pamiętaj, aby nie spamić bez sensu w komentarzach. Wszelkie propozycje wymian, reklamowanie blogów w miejscach do tego nieprzeznaczonych i celowe pisanie bez ładu i składu będzie karane usunięciem komentarza. Pamiętaj o zasadach gramatyki i ortografii.